W najbliższą środę, w poznańskim Esculapie odbędzie się koncert roku (no dobra, w mojej prywatnej opinii): zagrają Devin Townsend Project oraz Fear Factory. Szykuje się wielka muzyczna uczta! Mam nadzieję, ze uda mi się zrobić chociaż kilka dobrych zdjęć...
Sheila recenzuje
...zasadniczo fantastykę
poniedziałek, 3 grudnia 2012
piątek, 31 sierpnia 2012
Żmija, Andrzej Sapkowski
Uwielbiam Sapkowskiego. Wielbię Wiedźmina i wracam do niego regularnie, zachwyciła mnie Saga Husycka, lubię wszystkie opowiadania, z jakimi miałam styczność. Kiedy tylko dowiedziałam się o nowej książce Mistrza zagryzałam palce ze zniecierpliwienia. Za sprawą Lubego otrzymałam książkę od teściowej i od razu rzuciłam się na lekturę. To było jakieś 3 lata temu.
Nie dałam wtedy rady przebrnąć przez Żmiję. Zrzucałam to na karb zmęczenia, braku czasu itp., bo przecież Mistrz nie napisałby słabej książki. Po 3 latach postanowiłam wrócić i przeczytać ją od deski do deski. I stało się – Mistrz napisał słabą książkę.
Żmija to bardzo ciekawy pomysł. Afganistan, radzieccy żołnierze, mityczne stworzenie, zabawa z historią. Tak, to bardzo ciekawy pomysł na…opowiadanie. I gdyby nim pozostała (bo podobno miała nim być) to pewnie piałabym z zachwytu. Niestety jest krótką powieścią, która trochę mnie wymęczyła.
Pierwsza połowa (by nie rzecz ¾) książki to akcje żołnierzy w Afganistanie. Męczące i, moim zdaniem, niewiele wnoszące do całości, opisy strzelanin, natłok nazw broni i ogólny chaos. Być może, gdybym była chłopakiem, to ten opis wojny przemówiłby do mnie bardziej. Stop! Jestem dziewczyną i kocham Czarną Kompanię Glena Cooka, cykl opowiadający tylko i wyłącznie o wojnie! Coś tu więc nie gra.
Prawdziwa historia opowiedziana jest w zasadzie na końcu. I bez wątpienia jest to historia pasjonująca i magiczna. Cóż z tego, skoro gdy tylko książka zaczyna się robić ciekawa, to… właśnie się kończy. I mimo naprawdę fantastycznej końcówki uważam, ze to za mało na dobrą powieść.
Nie chcę powiedzieć czegokolwiek na temat fabuły powieści, gdyż jest ona na tyle szczątkowa, że każde słowo byłoby już spoilerem. Kilka słów poświęcę więc niekwestionowanej erudycji Autora. Odnoszę wrażenie, że udowodnienie tej erudycji (a udowadniać jej przecież nie trzeba) stało się główną przyczyną powstania powieści. Kulturowe interpretacje złotej żmii, odwołania do mitologii, lekka zabawa z historią – wszystko to może być ciekawe, ale czytelnik odnosi wrażenie, że sporo w tym zwykłego nabijania stron, do tego w wykładowej formie. A wnioski z gatunku „wojna jest zła” są tak oczywiste, że aż naiwne. Spodziewałam się cudów, dostałam wydmuszkę.
piątek, 24 sierpnia 2012
Klątwa siedmiu kościołów, Milosz Urban
Mam wrażenie, że literatura czeska nie jest w Polsce zbyt popularna. A ja kocham Pragę, ubóstwiam Czechów i tylko kwestią czasu było zaznajomienie się z ich literaturą. W zeszłym roku przeprowadziłam mały rekonesans wśród praskich znajomych, z grubsza opisałam jaka literatura mnie interesuje i, w zasadzie jednogłośnie, wskazano mi Milosza Urbana, jednego z najsłynniejszych pisarzy literatury czeskiej, którą trudno zaliczyć do mainstreemu. Po powrocie z Pragi do Poznania od razu zabrałam się za szukanie w księgarniach książek wyżej wskazanego, nic nie znalazłam. Minęło może pół roku i oto zupełnie przypadkiem, w jednej z tanich księgarni w Poznaniu znalazłam za bezcen dwie jego książki (nie jestem pewna, czy to aby nie jedyne, jakie u nas wydano). Kupiłam. A następnie minęło kolejne pół roku. Pół roku, podczas którego ani razu nie pomyślałam o leżących gdzieś na wyższej półce książkach. Olśniło mnie niedawno, podczas grilla, na którym przyjaciel czechofil radośnie oznajmił, że Milosz Urban jest na facebooku i mogę mu wysłać zaproszenie. Mi było wstyd wysyłać przed lekturą, więc jeszcze tej samej nocy sięgnęłam po Klątwę siedmiu kościołów. A później od razu wysłałam zaproszenie do Autora.
Wybaczcie ten przydługi wstęp, nie pisałam już prawie rok, potrzebuję rozgrzewki.
Do meritum.
Co zachwyca? (Bo zachwyca)
Przede wszystkim absolutnie urzekające opisy magicznej Pragi. Pragi jakiej nie znam (mam nadzieję, że jeszcze), Pragi bez tłumów turystów, Pragi poza ścisłym centrum. Mam ochotę zabrać tę książkę na kolejną wyprawę i to właśnie z nią pozwiedzać miejsca, o których niewiele wiem. Wydawnictwo Prószyński powinno dodać dużą ilość klimatycznych rycin albo zdjęć w sepii, które ukazałyby monumentalny charakter opisywanych świątyń, oddały jesienno-deszczowy obraz jednego z najpiękniejszych (i nie jest to mam nadzieję tylko moje zdanie!) miasta świata. Ale rycin nie ma. Nie ukrywam więc, że pierwsze co zrobiłam po lekturze to skorzystanie z wyszukiwarki, po to, by móc zobaczyć każdy z występujących w powieści kościołów.
Po drugie pomysł i forma. Powieść jest dość leniwa, ale dzięki temu bardzo klimatyczna. Główną jej osią jest seria bardzo teatralnych, by nie rzec groteskowych, morderstw w praskich kościołach i oczywiście śledztwo, które ma na celu znalezienie winnego. Nieoczekiwanie wplątany zostaje w to nasz główny bohater. Bohater o śmiesznym imieniu, którego się wstydzi, bohater-antybohater, były policjant, podobno najgorszy z możliwych. Romantyk.
I zakończenie. Totalnie zaskakujące, szalone, nielogiczne. I złe, a jednak dobre. Jednym słowem magia.
Co może się nie spodobać?
Brak szybkiej akcji, do której coraz częściej jesteśmy przyzwyczajeni. I brawury. I sposób wydania. O tak, najbardziej sposób wydania. Tani, by nie rzec tandetny. Fatalna, niekorespondująca z treścią okładka. I, mam nadzieję, nic więcej.
Jeśli kochacie Pragę, klimat powieści gotyckiej we współczesnej interpretacji i jednorożce (!!!) to myślę, że nie macie wyboru.
No i witam po przerwie!
wtorek, 20 września 2011
Zima mej duszy, Marcin Pągowski
„Ulitował się tedy Pan i tak do nich rzekł: Ześlę mego syna, który odkupi grzechy wybranego ludu”. Znacie to? A: „Zbuntował się jednak syn, odwracając się do Stwórcy plecami i złorzecząc mu, nie chcąc wypełnić woli ojca”? Nie? To posłuchajcie…
Alternatywnych wizji życia Syna Bożego było już w literaturze polskiej kilka, z inkwizytorem Mordimerem Jacka Piekary na czele. Osobiście jestem wielką fanką tego typu zabiegów, dlatego też z zaciekawieniem sięgnęłam po zbiór Zima mej duszy Marcina Pągowskiego. I z przyjemnością stwierdzam, iż lektura tych trzech, znacznie się od siebie różniących, opowiadań okazała się bardzo ciekawym doświadczeniem. Choć akcja każdej z opowieści dzieje się w zupełnie innych czasach i realiach oraz posiada zdecydowanie odmienną stylistykę, to cały zamysł okazał się spójny. Spoiwem jest rzecz jasna główny bohater. A w zasadzie antybohater, bo daleko mu do kryształowych postaci, jakich w fantasy pełno. Hedaard jest cyniczny, skory do zadawania cierpienia i, być może nieumyślnego, łamania niewieścich serc. Jest też pieruńsko skuteczny w tym co robi i twardo dąży do celu. Jaki by on nie był. Postać została wspaniale rozbudowana, z każdą stroną poznajemy go coraz lepiej. Niestety nie mogę tego powiedzieć o bohaterach pobocznych. Trochę żałuję, iż każda z postaci występujących w książce została potraktowana raczej po macoszemu. Chyba tylko Küka z tytułowego opowiadania dostała jakąś przeszłość i charakter, by nie rzec charakterek – za co od razu wspięła się na podium moich ulubionych postaci kobiecych tej książki. Autor bardzo dobrze oddał jej zadziorność, zagubienie pomiędzy kapryśnym dzieckiem a dojrzałą, kochającą kobietą oraz wielką determinację. Tyle, że postaci, z którymi los zetknął Hedaarda jest tu zdecydowanie więcej.
Na tle bardzo dobrych opowiadań Zima mej duszy i Cena ułudy najsłabiej, co absolutnie nie oznacza źle, wypada dość poetycka historia Audovera. Choć ma świetną puentę i wciągającą narrację to mam spory żal do autora, że nie dał nam troszkę więcej, zwłaszcza jeśli chodzi o pogłębienie tytułowej postaci. Mam nadzieję, iż nie jest to ostatnie słowo Marcina i Audovera powróci jeszcze na łamach jakiejś innej historii. Jest to bowiem postać intrygująca, o której bardzo chętnie poczytam. Póki co mogę sporo powiedzieć jedynie o jej zgrabnej kibici i kuszącym dekolcie.
Od pierwszych stron rzucił mnie na kolana język – świetnie stylizowany, dosadny, momentami ostry, ale zawsze trafny. Czuć, iż autor kocha pisać i ma wyjątkowo lekkie pióro. Nawet jeśli narracja sprawia momentami wrażenie nieco poplątanej (miałam taki moment, że pogubiłam się zupełnie w historii), to zabawa językiem odciąga od tego uwagę. Bardzo dobre i dokładne opisy również umilają lekturę, nie wspominając już o rubasznym, czasem ironicznym humorze. Męskich czytelników może wręcz rozproszyć bardzo sugestywne opisywanie kobiecych wdzięków, więc radzę się przygotować. Dodatkowym atutem jest zaskakująca mieszanka inspiracji i odwołań do kultury czy literatury. Myślę, że ich poszukiwanie da czytelnikowi sporą dawkę satysfakcji. Do moich ulubionych momentów należą oczywiście mroczne i niepokojące Dziady, opisane w mistrzowskim stylu. Wisienką na torcie jest bardzo estetyczne i klimatyczne wydanie, choć tu raczej ukłony kieruję w stronę wydawnictwa.
Otwarta forma opowiadań świadczy, mam nadzieję, o tym, iż autor nie porzucił Hedaarda i zamierza kontynuować dzieło. Po lekturze Zimy mej duszy jestem gotowa na jeszcze większą dawkę emocji i bardzo chętnie przeczytam powieść. Na chwilę obecną traktuję ten książkowy debiut Marcina Pągowskiego jako smakowitą przystawkę, po której chciałoby się nasycić odpowiednim daniem głównym. Zapitym oczywiście solidnym antałkiem miodu z Trzech Dębów.
Cóż jeszcze mogę powiedzieć? Uwielbiam literaturę obrazoburczą i do takiej, ze względu na główne założenie, zaliczyłabym prozę Marcina Pągowskiego. Czekam na moment, w którym pod kościołami zbierane będą podpisy, by zakazać publikacji opowiadań tego autora, gdyż rozsławi to imię jego ponad wszelką miarę. Czego mu z całego serca życzę.
Recenzja dla portalu