wtorek, 23 sierpnia 2011

Przebudzeni, Chris Wooding

Uwielbiam serial Firefly i ciągle strasznie mi żal, że nie miał na tyle dużej oglądalności, by twórcy mogli chociaż dokończyć pierwszy sezon. To wspaniała historia o kowbojach w kosmosie – drobnych przemytnikach, którzy co rusz wpadają w kłopoty. To plejada rewelacyjnych bohaterów. To wspaniale skonstruowany świat, w którym sama chciałabym się znaleźć. Dlaczego jednak wspominam o tym fantastycznym serialu przy okazji recenzji świeżo wydanej książki Przebudzeni Chrisa Woodinga? Ano dlatego, że być może wreszcie znalazłam coś na otarcie łez.

Od pierwszych stron powieści poczułam klimat, który tak bardzo spodobał mi się w Firefly. Od samego początku główni bohaterowie siedzą po uszy w… kłopotach i tylko dzięki brawurze graniczącej z głupotą udaje im się z nich jakoś wyplątać. Dalej jest, no cóż, już tylko gorzej. A dla czytelnika lepiej.

Załogę statku powietrznego Ketty Jay tworzy interesująca banda ludzi z przeszłością. Każdy z nich skrywa jakąś tajemnicę i z różnych powodów przywiązuje się do statku i jego lekkomyślnego kapitana Dariana Freya. Niby nie jest to grupa przyjaciół, bo który prawdziwy twardziel przyznałby się do takich uczuć, ale coś trzyma ich razem i sprawia, że ładują się w dość tajemnicze zlecenie. Które, rzecz jasna, nie może się dobrze skończyć. Ci powietrzni piraci nie są żadnymi grubymi rybami, ot takie płotki, parające się jakimś drobnym przemytem, przewozem ludzi do miejsc, o których niekoniecznie mówi się głośno, różnymi szwindlami, na których można zarobić parę groszy. Dlaczego więc drużyna, jakich wiele, staje się nagle celem numer jeden, poszukiwanym przez doborowe jednostki Arcyksięcia, fregatę Marynarki Koalicji oraz przez pewną bardzo skuteczną, intrygującą i siejącą ogólną zgrozę łowczynię nagród? Warto samemu się dowiedzieć!

Mamy do czynienia z typową powieścią przygodową, z galopującą akcją i kilkoma zaskakującymi zawirowaniami. Jeśli spojrzymy na nią pod kątem science fiction, to zdecydowanie jest to wersja lekka i przystępna. Reklamowana jest jako „Piraci z Karaibów w kosmicznej space operze” i to chyba faktycznie najbardziej trafny opis. Sporo tu więc kosmicznych starć, brawurowych ucieczek, strzelanin i konfrontacji. Dodatkowo akcję przyspiesza świetny język, nieraz nieco rubaszny – w końcu 99% bohaterów to mężczyźni. A i jedyna kobieta na pokładzie jest całkiem twardą sztuką. W powieści znalazłam kilkanaście cytatów, które na dłużej zapadną mi w pamięć, jednak do ulubionych trafił ten: „W społeczeństwie, w którym prym wiedli mężczyźni, posiadanie statku o zgrabnej sylwetce w najlepszym razie było pozbawione sensu, w najgorszym – mogło być dowodem homoseksualizmu. A to oznaczało ciężkie przestępstwo, bo sodomię w tych stronach karano śmiercią. W rezultacie wszystkie konstrukcje Yortów sugerowały, że ich właściciel jest tak męski, że kobieta potrzebowałaby pancernych jajników, by przeżyć z nim noc.”

Czego najbardziej brakuje mi w tej przesympatycznej powieści? Zdecydowanie większego rozbudowania i opisania świata. Z krótkiego rysu historycznego wynika, że akcja powieści rozgrywa się po potężnej wojnie w bliżej nieokreślonej przyszłości. Jak dla mnie to trochę mało. Przydałoby się jeszcze więcej opisów poszczególnych lokalizacji, nie mówiąc już o pirackiej Mekce, którą bardzo trudno mi sobie wyobrazić. Zdaję sobie sprawę, że szybka akcja, sporo inteligentnych dialogów i właśnie brak rozbudowanych opisów dla wielu czytelników mogą stać się dużym plusem powieści, ja jednak uwielbiam mięsiste opisy, dzięki którym mogę sobie zwizualizować świat przedstawiony. Kto wie, może autor nadrobi to w kolejnym tomie przygód kapitana Freya i jego barwnej załogi. Mam nadzieję, gdyż prawdą jest, iż apetyt rośnie w miarę jedzenia. Bardzo liczę również na rozwinięcie wątków związanych z zaklinaniem demonów i ogólnie demoniczną nauką, która szalenie mnie zaintrygowała.

Do kogo adresowana jest ta nominowana do Arthur C. Clarke Award powieść? Myślę, że do całkiem sporej grupy czytelników – od żądnej przygód młodzieży do starszych, bardziej wyrobionych czytelników, szukających przyjemnej rozrywki. Raczej nie trafi w gusta wielbicieli hard science fiction, chyba, że nie będą przywiązywać wagi do braku fachowej terminologii czy naukowych fundamentów tego świata. Myślę, że trzeba potraktować lekturę w kategoriach barwnej rozrywki i jako taka sprawdza się wyśmienicie.

Jeśli więc ciekawi Was jak mogą wyglądać kosmiczni piraci, co łączy mrukliwego kapitana z żądną krwi łowczynią nagród oraz kim właściwie są tytułowi Przebudzeni, bez wahania sięgnijcie po tę pełną przygód powieść. Mam nadzieję, że się nie zawiedziecie.

Recenzja napisana została dla portalu Fantasta.

4 komentarze:

  1. Ja dopiero obejrzę serial "Firefly" ale słyszałam o nim mnóstwo pozytywnych opinii. No i gra tam Nathan Fillon, którego uwielbiam w "Castle".
    Sama książka zapowiada się interesująco, ale jestem zaskoczona tym, że wydał ją Amber - przyzwyczaiłam się do tego, że skupia się raczej na paranormal romansach;]

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawda, też mnie nieco zaskoczyło wydawnictwo. Ale to naprawdę fajna przygodówka. A serial polecam, chociaż będziesz pewnie płakać, jak się skończy ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ej ! Kiedy II tom ? Proszę poinformowanych ludków do udzielania informacji tym niezdarą, które jej znaleźć nie potrafią:D

    OdpowiedzUsuń
  4. Fajna recenzja, ale nie zgodzę się z tym, że jest to space opera, a bohaterami są kosmiczni piraci. Wszystko dzieje się w obrębie atmosfery. Wydawca wydaje się nie mógł zdecydować się na to, by napisać na okładce, że to steampunk, mało popularny jeszcze podgatunek, mogło nie chwycić, więc wybrał coś bezpieczniejszego i napisał, że to space opera.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...